20 stycznia 2009

Nie czyń drugiemu...

Przy naszym listopadowym koncercie dla harcerzy, który bardzo miło wspominam, przypomniało mi się, że też kiedyś byłem harcerzem. I były to jedne z bardziej pozytywnych lat dzieciństwa i wczesnej młodości. Nie tylko dlatego, że czas mijał na zabawie. Teraz z perspektywy mogę spojrzeć na ten czas obiektywniej. Wiele rzeczy pożytecznych wówczas się nauczyłem, co doceniam dopiero dziś. I nie była to nauka o jakiej myślicie: mozolne wkuwanie takie jak w szkole. Myślę, że spokojnie mogę powiedzieć i określić to wielkim słowem: szkoła życia. Co może być lepszego dla młodego człowieka niż nauka w zabawie? I chociaż czasy były podłe (ciemnoszare oblicze komuny), to dzięki ludziom, mającym wpływ na program nie docierały do nas, żadne ideologiczne przepychanki.

Kto kiedykolwiek był choć raz na obozie harcerskim i nie dlatego, że rodzice tak chcieli, albo kumple jechali lub z tym podobnych powodów, ten pewnie wie o czym tutaj opowiadam. Tylu rzeczy praktycznych i życiowych nie sposób się nauczyć będąc w domu lub na innym wyjeździe. Wymaga od tego sytuacja. Nie wiem jak teraz, ale w czasach, gdy ja brałem w tym udział wielu rzeczy nie było, które mogliśmy przywieźć ze sobą. Większość z nich musieliśmy zrobić sobie sami używając nielicznych narzędzi, które mieliśmy do dyspozycji, naszej wyobraźni, oraz korzystając z doświadczenia naszych starszych kolegów.

Prócz tych wszystkich manualnych, artystycznych i życiowych nauk, były jeszcze inne, ale one zależały już w dużej mierze od wychowawców. I nawet mając dobrego wychowawcę nie trzeba być harcerzem, aby się wiele nauczyć w tej kwestii. Głównie rodzice mogą to dzieciom przekazać. Chodzi mi o relacje międzyludzkie. I choć takich zdarzeń było bez liku i wytrzepywać ich można by całymi opowiadaniami, to jedno utkwiło mi w pamięci, bo dotyczyło mnie bezpośrednio. A jako, że działo się w harcerskich czasach, to stąd to moje skojarzenie.

Na jednym z obozów zimowych, który spędziliśmy w pięknej miejscowości Beskidu Wyspowego, podczas pakowania do wyjazdu do domu, znaleźliśmy sobie z kolegą "zabawę". Dla nas zupełnie niewinną, ale śmieszną. Zaczęliśmy wyciągać z plecaka jednego z naszych kolegów po kolei jego rzeczy i rozrzucać po lampach wiszących u sufitu (mieszkaliśmy w sali lekcyjnej tamtejszej szkoły, więc lamp było pod dostatkiem). Wpadliśmy przy tym w taki amok, że nawet nie zauważyliśmy, że poszkodowany zaczął płakać. Na szczęście zauważył to ktoś inny i zamiast niego pobiegł po prostu się poskarżyć.

Zanim się obejrzeliśmy to już za chwilę mieliśmy spotkanie z Komendantem (piszę z dużej litery, bo między innymi po tym, ale też za całokształt mam do niego wielki szacunek). Nie mówił wiele, tylko zarządził "galerię". Co to było, mogliśmy się dowiedzieć już po kilku minutach. Nasze rzeczy, ubrania, bielizna, skarpety, kalesony zostały rozwieszone na wszystkich możliwych miejscach w całym korytarzu szkoły. Były tam nawet białe majtki z brązowym szlaczkiem :). Do oglądania galerii zwołano zwiedzających i wszyscy uczestnicy obozu od najmniejszego do największego oglądali ją. My, autorzy też. Pamiętam ten kołek w gardle, płomień na policzkach i suchość w ustach do teraz. Wstyd nie do opisania.

Zapewne tłum wyszkolonych według nowych nauk psychologów krzyknie chóralnie: "tak nie można, to nie pedagogiczne, to podłe..." lub coś podobnego z oburzeniem. A krzyczcie sobie panie i panowie. Mam gdzieś wasze słabe teorie o bezstresowym wychowywaniu i wzbudzaniu w dzieciach poczucia własnej wartości. Ja ze swojego przykrego doświadczenia wyciągnąłem kilka bardzo ważnych dla mnie wniosków, które zapamiętam do końca życia. I takich lekcji nie zastąpią żadne mądre pogadanki i "sprawdzone" sposoby naszpikowane nowinkami pedagogicznymi wyssanymi z palca popartymi "badaniami naukowymi" na które dotacje zostały przekazane z Unii Europejskiej.

Jedną z nich jest realizacja starego przysłowia: "Nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe". I choć znane mi było ono przed tym feralnym zdarzeniem, to jednak dopiero po nim mocno poczułem jak bardzo i mnie dotyczy zawarty w nim sens.

Mój Komendant miał wielu przyjaciół, ale również i wielu wrogów. Nie był lubiany przez wszystkich, którzy mieli o sobie lepsze mniemanie. Przez tych, którym być może rodzice wmówili, że są lepsi od innych. Wyjątkowi :P. Tępił takie postawy. A teraz patrząc z perspektywy minionych lat, widać jak niewiele się mylił w swoim postępowaniu. Dzisiaj ciężko o takich wychowawców co nie znaczy, że ich nie ma. Na szczęście nie wszystkich urobił system nowego myślenia, chociaż jego bardzo agresywna propaganda czasem wzbudza i we mnie wątpliwości. Na szczęście tylko czasem, bo nie wkładam mózgu w telewizyjno-radiowe urabianie i nie karmię umysłu gazetową papką.

Brak komentarzy: